Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sze, śruba poczyna burzyć wodę, i wreszcie wyjeżdżamy. Chłodny powiew dolatuje teraz z szerokich przestrzeni morskich. Tryest, z szeregami domów i świateł zdaje się oddalać, jakby zasuwać pod wodę, przesłaniać się mgłą, a nakoniec niknąć w oddaleniu i ciemności. Noc jest przepyszna, cicha, ciepła, gwiaździsta; statek nie kołysze się prawie, bo toń morska wygląda jak nieprzejrzane zwierciadło bez jednéj skazy. Razem z myślą, że jestem na klassycznym Adryatyku, przed oczyma przesuwają mi się różne obrazy: to dumnych flot weneckich, to łodzi uskoków, które kołysały się niegdyś na tych falach. Potomkowie, a przynajmniéj pobratymcy tychże uskoków, dalmaccy rybacy, leżą oto w téj chwili przy mnie na pomoście. W ciemności mogę zaledwie odróżnić ich postacie, ale słyszę prowadzoną półgłosem rozmowę, którą prawie zupełnie rozumiem, mnóstwo bowiem w niéj wyrazów do polskich podobnych. Ten blizki naszemu język, słyszany w nocy na falach Adryatyku, dziwne sprawia wrażenie i dziwne myśli napędza do głowy. Cóżto za olbrzymie przestrzenie między Bałtykiem, morzem Czarném i Adryatyckiem, zamieszkane przez ludy jednego szczepu! Mimowoli czuje się w tém jakąś przyszłość, bez określonych jeszcze kształtów, ale tak ogromną, że pod jéj tchnieniem myśl zwija skrzydła. Niegdyś te południowe szczepy patrzyły w gwiazdę Warneńczyka, jak w gwiazdę zbawienia. ............