Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  115  —

Potém pytałem o Gila i Colorado. Lucyusz przyznał, że brzegi ich są rzeczywiście żyzne i bujnie porośnięte, ale za tym zielonym pasem, zaraz zaczyna się bezpłodna pustynia. Tam przecie rodzi się ów „Santa-Ana-Wind,” który dusi nas tu od czasu do czasu. Nakoniec co do canionów w tamtejszych górach, znam ich, mówił Lucyusz, bardzo wiele. Lasów tam niéma takich, jak w naszych: kryki mniejsze, a przytém prawie niedostępne. Wreszcie, jeśli gdzie i jest las, tam stoją wigwamy apaszów. Samemu lub w małéj liczbie towarzyszów niebezpiecznie tam chodzić.
— Niech przeklęta będzie Arizona, zakończył wreszcie Lucyusz, zakładam się, że tam nigdy ludzie nie osiądą.
Opowiadaniom jego nie miałem powodu niewierzyć, sam bowiem widziałem kraje bardzo do powyższego obrazu podobne. Napróżno starałbym się naprzykład odmalować czytelnikowi, jakie straszne, jakie przygniatające wrażenie czyni Wyoming, Utah i Newada, przez które przejeżdżałem wielką koleją dwóch oceanów. Oko nic tam nie znajdzie, prócz, to bezmiernego stepu, to dantejskich złomów i rozłomów skał, to urwisk, których nazwy same, połączone zawsze z imieniem dyabła, przejmują dreszczem, to nakoniec słonych jezior, odbijających szare posępne niebo. Na przestrzeniach tak rozległych, jak europejskie mocarstwa, nie widziałem ani jednego drzewa. Szare stadka antylop lub