Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  85  —

i stróżem podróżnych, nie prędzéj tedy ruszyłem w dalszą drogę, aż uprzejmy caballero oddalił się na dobry wystrzał karabinowy. Potém dolatywała mnie tylko jego piosenka i wtór do niéj, polegający na uderzaniu trzonkiem noża w kulę kulbaki. Uszedłem jeszcze ze cztery mile (angielskie), ale wreszcie słońce zaszło; że zaś w tym klimacie zmierzch bywa bardzo krótki, więc i noc następowała szybko. Żałosne zwiastuny ciemności: kujoty, ozwały się już raz i drugi w pokrytych lasem dolinach, pies zaczął się niepokoić, trzeba zatém było myśleć o noclegu. Korzystając z resztek światła, naciąłem cztery naręcza, suchych jak pieprz krzewów, znanych pod nazwą: czaporalu i czamizalu, nazbierałem suchych, połamanych przez Santa-Ana-wind gałęzi, których pełno było w łożysku potoku, i wybrawszy stosowne miejsce, między kamieniami, roznieciłem ognisko.
Przez całą noc spałem mało, bo musiałem co chwila dorzucać gałęzi, aby podtrzymać ogień. Rozmaite głosy zwierzęce dochodziły mnie, jak zwykle nocą; ale niewiele sobie z nich robiłem, mając przed sobą jasny płomień, czujnego psa i dobry karabin. Przytém kuguar i niedźwiedź, jedyne groźne zwierzęta, nie są tu liczne, i nie napadają nigdy pierwsze na ludzi, nie było więc żadnego niebezpieczeństwa. Swoją drogą, pies odlatywał co chwila od ogniska i niknąc w ciemnościach, ujadał głośno. Świtaniem puszcza ucichła. Wówczas usnąłem