Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie daléj może, jak o sto kroków od naszego statku, dostrzegłem dwa maszty rozbitego okrętu, huśtane falą i sterczące z wody ku niebu. Nad owemi masztami unosiły się korowody ptastwa, tłukącego z krzykiem i piskiem fale. Odłamy desek, szczątki belek i beczek unosiły się na około, to niknąc pod wodą, to ukazując się znowu. Zaciekawiony, pytałem coby to był za statek; że zaś nikt nie umiał mnie objaśnić, musiałem więc znowu wyjść na pokład, aby dowiedzieć się od majtków.
Na pokładzie znalazłem młodego miczmana, który stał i gwizdał, otulony w gumowy płaszcz, patrząc na fale i polując na równowagę, którą, mimo iż wpływaliśmy do portu, trudno było utrzymać. Młody miczman dał mi wszelkie żądane objaśnienia, gadał nawet trzy razy więcéj niż przecięciowy człowiek zwykł to czynić, a nieskończenie razy więcéj niż sternik, który kręcił zasępiony swoje koło, poruszając przytém ciągle szczękami, jak gdyby należał do przeżuwających: poprostu gryzł tytuń. Owóż dowiedziałem się, że zatopiony okręt był statkiem angielskim, który w biały dzień został przebity przez pruski statek Frankonia. Blizko trzydziestu ludzi zatonęło w tym wypadku; okręt zaś odrazu poszedł na dno, jak ołowiana kula. Kapitan Frankonii oddany został pod sąd.
— Ja, gdybym był sprawiedliwością — mówił do mnie miczman — kazałbym go powiesić, choćby dlatego, że to prusak.
— Ależ, szanowny panie, jeśli to jest przestępstwem — odpowiedziałem francuzowi — to z tego nie można się poprawić.