Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co było na zupę, ale miał własny szlafrok, panto fle, parasol i opinią statecznego człowieka między matkami, którym dojadło panieństwo córek.
I gdyby jeszcze nie dészcz, który tnie jakby rózgami, możnaby przynajmniéj dostroić się do złowrogiego majestatu widoku, otworzyć narozcież duszę tragicznym wrażeniom, uznać się samemu jakąś wyjątkowo dziką naturą, jakimś bohatérem z opery, postawić marsa, zaśpiewać: „niech ryczą spienione fale!“ i myśléć sobie w duszy: „chciałbym żeby mnie teraz moi znajomi widzieli.“ Człowiek byłby przynajmniéj na wysokości położenia. Ale śpiewać: „niech ryczą spienione fale“ w kaloszach i pod parasolem, to już chyba żadną miarą nie idzie. Wprawdzie, kiedy u nas w Dolinie Szwajcarskiéj grają marsza żuawów, nasi kantorowicze, aplikanci, a nawet stateczni ojcowie rodzin, przejmują się nim tak dalece, że naraz poczynają nadzwyczaj wojowniczo maszerować, spoglądając przytém na wystraszone ich walecznością gąski tak złowrogo, jakby chcieli mówić: „dałbym ja wam!“ ale ja z trudnością przejmuję się sytuacyą. Nie byłem nigdy dość wrażliwy.
Nie pozostawało mi zatém nic innego, jak zejść do kajuty i czekać aż przybijemy. W kajucie zastałem już moich towarzyszów podróży. Jeden z nich obywatel wiejski, począł oddawać się rozmyślaniom o swojém gospodarstwie. „Ciekawym czy tam Fikalski (zapewne ekonom) wysłał dziś ludzi do orki“ — rzekł tak, jakby mnie o to chciał się pytać. Mnie jednak to mało obchodziło, czy Fikalski wysłał ludzi do orki; wolałem więc pójść do okienka i wyglądać na fale, które czasem zalewały je zupełnie.