Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję za koniak — odpowiedziałem — uważam jednak, że pan zdrowo na rzeczy patrzy, i winszuję panu tego szczerze.
— A cóż to — odrzekł, wskazując na oblaną światłem księżyca katedrę: — martwy kapitał i nic więcéj.
— Przyjm pan moje gorące uznanie i zarazem dobranoc panu!
Zostałem znowu sam, ale po chwili wszedł ów dżentelman z jasną brodą, z którym według pierwotnego planu miałem się zjechać w Bremie.
Wyznaję, że byłem trochę zmęczony, przejechawszy bez wytchnienia drogę z Warszawy do Kolonii i miałem szczerą chęć przenocowania w Deutz. Byłbym nawet objawił głośno tę chęć mojemu dżentelmanowi, ale on domyślając się widocznie o co idzie, uprzedził mnie i rzekł ironicznie:
— Pan już pewno ani ręką, ani nogą nie może ruszyć. Takieto dzisiejsze pokolenie. Co do mnie, jechałbym chętnie daléj.
Oburzona miłość własna odezwała się we mnie.
— A dokądby pan chciał jeszcze dojechać?
Hm! choćby do Brukseli!
— Ja zaś oświadczam panu, że jadę wprost do Londynu.
Wyznaję, iż mówiąc to, miałem w duszy trochę nadziei, że mój dżentelman nie zgodzi się na tę propozycyą. Myślałem, że go nią przerażę, że zacznie mi tłomaczyć, iż to zbyt daleko, i że oba zbytecznie się pomęczymy, ale ten okropny człowiek uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Doskonale. Jedziemy więc do Londynu.