Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasu lekki wiatr przynosił zaledwie dosłyszalne odgłosy zgiełku i gwaru miejskiego. Żal mi było wstawać od okna, nagle jednak drzwi się otworzyły i ktoś wszedł do mego pokoju.
Był to mój towarzysz podróży.
— Dobry wieczór!
— I dobry i ładny.
— Przyszedłem spytać, czyby pan nie chciał przejść się po mieście?
— Nie, panie. Spodziewam się, że lada chwila nadejdzie tu ktoś, z kim może jeszcze dziś pojadę daléj. A zresztą dobrze mi tu przy oknie.
— Ach! pan patrzy na katedrę.
To mówiąc towarzysz mój zbliżył się do okna i spojrzał w stronę miasta. Księżyc oświecił jasno twarz jego. Zdawało mi się, że czytam całe szeregi myśli i marzeń na jego czole, jakoż po chwili pokiwał głową i rzekł:
— Wié pan co?
— Co? — spytałem ciekawy jego wrażeń.
— Ot, ja myślę, czybyśmy się koniaku nie napili. Wieczór chłodny.
Mimowoli przyszedł mi na myśl wierszyk, który kilkanaście lat temu powtarzał mój professor łaciny, gdy mimo usiłowań z jego strony, woleliśmy dawać sobie prztyki w uszy, niż zachwycać się pięknościami Horacyusza:

„Cóż po muzyce tępym osłom w stajni!
Graj im na lutni: tańczyć nie zwyczajni.“

Swoją drogą tak trzeźwy, lubo mający związek z koniakiem pogląd, okiełznał rozbieganą moją wyobraźnię.