Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostrzami, spokojnych i surowych jak dawni legioniści rzymscy. Patrząc na kroki ich miarowe i jednostajne, na mechaniczne poruszenia głów, rąk i nóg, możnaby wziąć ich za machiny bezwłasnowolne, ponakręcane jednym kluczem. Jakoż i są to machiny, dla których kluczem i motorem jest wola wyższa, nieodgadniona nigdy, groźna, chmurna, kryjąca w fałdach togi wojnę i pożogę.
Na prawo błyszczał w promieniach wschodzącego słońca pasąg zwycięztwa, ciężki, niezgrabny, trywialny, podobny do wrony, która usiadła wypadkiem na słupie w Berlinie i gotuje się odlecieć.
Czy odleci i gdzie odleci?
Dwie godziny minęły szybko. Siadłem znowu do wagonu. Miałem jechać nie do Bremy, ale do Kolonii. Rozejrzałem się w wagonie: ani jednéj ładnej kobiéty; siedziało tylko kilku Niemców z twarzami mniéj więcéj głupiemi, nabrzękłemi piwem, i jakiś obcy jegomość.
Pociąg, którym jechałem nie dochodzi do saméj Kolonii, ale zatrzymuje się w Deutz, z prawéj strony Renu. Przyjechaliśmy o godzinie dziewiątéj w nocy. Byłem trochę zmęczony, więc udałem się do hotelu Belle-Vue, i kazałem dać sobie numer. Kelner zaprowadził mnie na drugie piętro i wskazał mi stancyą, w któréj miałem noc przepędzić. Zanim zapalił światło, zbliżyłem się do okna i podniosłem roletę, aby spojrzeć na leżącą na drugim brzegu Kolonią.
Spojrzawszy, poleciłem kelnerowi nie zapalać światła i zostawić mnie samego.
Przepyszny widok! Noc była śliczna, pogodna. Księżyc świecił tak jasno, że nieledwie czytaćby mo-