Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bruki nadzwyczajnie wygodne, i gdyby nie przykre zajście, jakie miałem z własną torbą podróżną, wiszącą mi przez plecy, chwile owe policzyłbym do najpiękniejszych w mojém życiu.
Ale zajście to z własną torbą, popsuło mi trochę humor. Wiedziałem, że torba wisi na mnie i żem jéj nie zgubił, trzeba jednak było, że gdym chciał wydobyć z niéj pieniądze i przechyliłem się na lewą stronę, moja torba uciekła mi na prawą — gdy ja na prawą, moja torba na lewą. Gonić kogoś na własnych plecach jest fizyczném niepodobieństwem, dlatego opuściłem ręce i myślałem sobie: stało się! nie pojadę do Ameryki. Szczęściem dobre dusze pomogły mi i w tym kłopocie.
Wsiadłem wreszcie do wagonu, lokomotywa świsnęła i wkrótce przez mgłę i dym tylko widziałem kochane twarze, goniące mnie spojrzenia i ręce powiewające chustkami.
Pogoda była piękna, jakkolwiek luty jeszcze. Czuć było w powietrzu oddech wiosenny. Wkrótce w wagonach zrobiło się tak gorąco, że niepodobna było wysiedzieć.
Wagony nasze, jak wiadomo, ogrzewane są od spodu siedzeń, skutkiem czego, od czasu do czasu zdawało się, że jestem imbrykiem siedzącym na samowarze.
— Ciepło, panie? co? — rzekł do mnie nader okrągły staruszek, jedyny mój towarzysz w wagonie, który nie mogąc wytrzymać, unosił się ciągle na siedzeniu.
— O, ciepło!
— Pewno rozboli mnie głowa?