Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była godzina dwunasta w południe, o wpół do trzeciéj miałem wyruszyć, ale przedtém musiałem iść na pożegnalny obiad, który za grosz wdowi wyprawiała dla mnie brać literacka. Wyznaję, że co do tego obiadu miałem pewne obawy. Chodziło mi o to, czy dobre serca koleżeńskie nie będą mnie kanonizować na wielkiego człowieka, i czy nie będzie czasem takich mówek, jak ta, którą raz słyszałem na cześć pewnego literata przybyłego z Poznania, któréj początek podaję:
„Panowie! Nie myślcie, żebym tu w gronie kolegów chciał mówić o Platonie lub Heraklicie. Nie wspomnę także o Nabuchodonozorze, ale... Co to ja chciałem mówić? (brawo!) ale od czasu jak te wieki okryte pleśnią wieków. (Głos z prawéj strony: „było już o wiekach“). Mówca: Ja panu nie przeszkadzam kiedy pan mówisz! O czém to mówiłem? Aha! o pleśni wieków! — Kiedy więc Plato już powiedział... że tego... panie... właśnie! nic więc dziwnego że wniosę toast za zdrowie Platona... nie! Chciałem powiedzieć: kolegi naszego Teodora, który... panowie! który... panowie! który... panowie!... To właśnie co chciałem wyrazić“... (brawo! brawo!).
Oczywista rzecz, że gdybym ja był panem Teodorem, przestraszony własną wielkością rozum mój nie zdobyłby się na równie wymowną odpowiedź i dowiódłbym swoim kolegom, że gorszym jeszcze jestem mówcą, niż literatem. Na szczęście jednak, na owym obiedzie, o którym wspomniałem, więcéj było wina niż mów; skutkiem czego, kiedym jechał po obiedzie na dworzec kolejowy, świat wydał mi się bardzo piękném zjawiskiem. Warszawa najczystszém i najporządniejszém miastem na świecie, kobiety szalenie ładne,