Strona:PL Pedro Calderon de la Barca - Czarnoksiężnik.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coby uczyć szedł pogany,
I ogłaszał Boże słowo,
Biorąc za to śmierć krzyżową?
Papież mię pobłogosławił,
I uświęcił na kapłana,
I Potém wolę swą objawił:
„Oto tobie moc jest dana,
W Antyochii żebyś głosił
Słowo Boże w tajemnicy
A w potrzebie i śmierć znosił
Jako Pańscy męczennicy”
Więc stosownie do rozkazu
Rozpocząłem wędrowanie;
Aż wtem oto ujrzę zrazu,
Śród pustyni niespodzianie
Złote w niebo biegną wieże;
Lecz wnet słońce swe przymierze
Z dniem zerwało; w miejsce swoje
Gwiazd srebrzyste siejąc roje,
Jak pochodnie śród ołtarzy,
Towarzysze méj ofiary.
Gdy tak dążę przez pustynię,
Naglem znalazł się w gęstwinie,
Gdzie mię niby chmur obszary,
Otoczyły nagle nocą
Liście za dnia tak zielone.
I już gwiazdy nie migocą,
I ot serce me strwożone!
Tum chciał czekać blasku słońca;
Wyobraźnia pałająca
Tajemnicze swe rozmowy
Z samotnością rozpoczęła;
A wtém jakby jęk grobowy,
Głos z innego niby świata,
Niewyraźny mnie dolata,
Niby dusza, gdy żałobą
Zdjęta sama mówi z sobą.
Trwoga straszna mię przejęła,
Zmysły zbiegły się do ucha;
Lecz niczego nie podsłucha:
Tylko liściem wiatr kołysze.
Znów głos kłóci niemą ciszę;
To ostatni jęk boleści,
Konający głos niewieści.
Cisza; znowu ją przerywa
Głos mężczyzny: „Niegodziwa!
Coś krew zacną pohańbiła,
Lepiéj z ręki méj giń marnie,