Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

owych porywów młodości szczęśliwej, jakie widziałem u niej jeszcze w Medyolanie. O, nielogiczności położeń fałszywych, z których fałsz tylko wyniknąć może! Czy powiedzenie jej prawdziwych przyczyn napadów smutku, które ją we mnie tak niepokoją, byłoby sposobem przywrócenia jej tych porywów? Niewątpliwie nie. Ale byłby to sposób zastąpienia przesileniem ostrem i ostatecznem powolnej malaryi, która nas oboje trawi. Lekarze określają chorobę, jako działanie natury, zmierzające do wytępienia szkodliwego zarodka. Zdawałoby się, że istnieje w duszy instynkt, który ją zniewala stosować tę metodę względem samej siebie i szukać zakończenia niedoli w wybuchach, choćby te miały doprowadzać do katastrof. Pod drzewami czarodziejskiego ogrodu Boboli zacząłem tedy mówić jej o matce, ja, który zazwyczaj rozwijam całą dyplomacyę, do jakiej jestem zdolny, by odwrócić nasze rozmowy od tego tematu! Korzystając z poprzedniej wzmianki o muzeum pana d’Andiguier’a, które z natury rzeczy przywodził na myśl ten krajobraz florencki, powiedziałem jej:
— Czem się to stało, że twoja matka, żyjąc z nim w takiej zażyłości, nie pomyślała nigdy o podróży do Włoch?...
— Ależ mama tu była — odparła Ewelina — z ojcem, na jesieni przed ślubem...
— I nigdy nie chciała tu powrócić?
— Owszem. Ileż razy słyszałam, jak wypytywała pana d’Andiguiera za każdym jego powrotem!... A potem nie jechała przezemnie. Nie chciała mnie