Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ga nie dorównałaby wyznaniu, zawartemu w tym stłumionym okrzyku, w którym odezwało się przyśpieszone nagle bicie jej młodego serca. Wielkie liście palmowe, tworzące sklepienie nad naszemi głowami, trącały o siebie wolno, spokojnie. Słońce, prześlizgując się po przez tę zieleń, tkało u stóp naszych ruchomą koronkę ze światła i cieni. Znajdowałem się w jednym z tych stanów oszołomienia, jakiego nie zaznałem od lat młodzieńczych, kiedy dla wrażenia chwili, która mija, której już niema, człowiek postawiłby bez wahania całe życie na jedną kartę.
— Tak, wyjeżdżam — ciągnąłem dalej — i przyszedłem panią pożegnań...
— A kiedy pan wróci? — pytała.
— Nigdy — odpowiedziałem — chyba, że...
— Chyba, że?... — powtórzyła.
Biedne dziecko czuło, aż nadto dobrze, iż będę jej znów mówił rzeczy, których słuchać nie powinno. A ja czułem, że słuchać mnie nie chciała i nie mogła. Powiedziałem jednak:
— Chyba, że pani tego zażąda, że mi pani wrócić rozkaże.
I jednocześnie moja ręka chwyciła jej dłoń i przyciągnąłem ją do siebie. Wyrwała się, drgnąwszy konwulsyjnie. Wyciągnęła rękę i oparła się o pień drzewa, bo drżała tak silnie, że koszyk upadł na ziemię. Różo rozsypały się u jej stóp, na piasku, i w tejże samej chwili usłyszeliśmy głos hrabiny Muriel, wołający z sąsiedniej alei. Ewelina oprzytomniała. Purpurowa fala oblała jej twarz. Odpowie-