Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wprzód wspólną, jak powietrze, jak słoneczna jasność,
Człowiek ziemię pomierzył i zajął na własność.
Zboże na wyżywienie rodzić ją zmuszono;
Mało tego, zaczęto ryć jej własne łono.
Kopią ludzie bogactwa, do złego sprężyny,
Zapuszczając się po nie w Styksowe głębiny.
Od złota podżegana, a żelazem zbrojna,
Wśród mordów i pożogów wyszła na świat wojna;
Błysła hartownym mieczem krwią zlana jej ręka.
Żyją z łupiestw; już gościa gospodarz się lęka,
Teść zięcia, brat własnego brata nienawidzi,
Mąż w żonie, żona w mężu wroga swego widzi;
Macocha swym pasierbom jad gotuje skrycie
I syn chciałby przed czasem ojcu skrócić życie.
Ginie cnota; krwią zlane widząc ludzkie plemię,
Ostatnia z bóstw, Astrea, opuściła ziemię.
I żeby nawet niebo pokoju nie miało,
Olbrzymy[1] je szturmują z potęgą zuchwałą;
Kładąc górę na górę, aż do gwiazd się wzbili.
Lecz Jowisz cisnął piorun — i tej samej chwili
Olimp przewierci, Ossę z Pelionu zrzuci
I przygniecie zuchwalców i pychę ich skróci.
Tak utraciwszy dzieci, wzrosłe z swego łona,
Ziemia, jeszcze kurzącą ich krwią zrumieniona,
Bojąc się, by mieszkańców z nimi nie pozbyła,
Krew po wierzchu ciekącą w ludzi przemieniła.
Lecz i ten ród bezbożny przez zbrodnie dowodził,
Że we wszystkiem był godzien krwi, z której się rodził.


  1. T. j. Giganci, synowie Gai (Ziemi).