Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale ty, o! czy nie możesz mi ten jeden raz przebaczyć? Będę pracowała wytrwale i spróbuję naprawić to. Nie bądź tak okrutny, kocham cię ponad wszystko w świecie. Przecież tylko jeden raz ci się nie podobałam. Ale masz rację, Dorjanie. Powinnam być bardziej artystką. To było głupio z mojej strony; ale nie mogłam inaczej. O, nie opuszczaj mnie, nie opuszczaj mnie. — Wybuchła spazmatycznem łkaniem. Przykucnęła na ziemi, jak zranione zwierzę, a Dorjan Gray patrzał na nią swemi pięknemi oczyma i dumna wzgarda skrzywiła jego delikatnie wykrojone wargi. Uczucia ludzi, których przestało się kochać, wydają się zawsze śmieszne. Sybilla Vane wydała mu się głupio melodramatyczna. Łzy jej i westchnienia nudziły go.
— Idę, — rzekł wreszcie spokojnie i zimno. — Nie chcę ci sprawić bólu, ale nie mogę cię widzieć więcej. Rozczarowałem się na tobie.
Płakała cicho i nie odpowiedziała, ale poczołgała się za nim. Drobne jej dłonie macały przed sobą, jakby szukały go. Odwrócił się i wyszedł. Po kilku minutach opuścił teatr.
Nie wiedział sam, dokąd szedł. Przypominał sobie, że włóczył się po źle oświetlonych ulicach, mijał wąskie, czarne łuki bram i brzydkie domy. Kobiety, śmiejące się brutalnie, wołały go krzykliwemi głosami. Pijacy zataczali się koło niego, klnąc i niby potworne małpy rozmawiając ze sobą. Na stopniach widział obdarte dzieci, a z ciemnych dziedzińców dochodziły go krzyki i przekleństwa.
O świcie znalazł się tuż przed Convent Garden. Mrok znikał, a niebo, ubarwione słabą czerwienią, wydrążało się w konchę perłową. Wielkie wozy, naładowane chwiejącemi się liljami,