Przejdź do zawartości

Strona:PL Orkan - Warta.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrzosu. Idzie się alejami, przebiegającemi w nieskończoność park, wśród różowych uśmiechów ziemi, jak w marzeniu. Wokół ku niebu wynoszą się sosny. Takich wielmożnych sosen nie spotyka się nigdzie. Olbrzymie, wieloramienne, w przedziwne kształty pogięte, o szerokich zwieńczeniach czapiastych, o podniebnych koronach, gniazdach zielonych w błękicie.
A potem — plaża. Wychodzi się ku niej z parku-lasu którymkolwiek piaszczystym wylotem alei. Ciągnie się bowiem wokół cypla na przestrzeni mil.
Plaża ta równać się może z największemi w Europie. Szerokości kilkudziesięciometrowej i więcej, bez najmniejszego nalotu zaśmiecia, z wypłókanego miału granitu powstała, ławami piachu czystego schodząca wprost w morze...
A morze — morze pełne, przeczystemi ramionami fal w objęcia swoje kuszące.
Wymarzone to miejsce dla niesłychanej wagi uzdrowiska.
Na południowej stronie cyplu, opodal wieży Latarni mieści się kurhauz nieduży i kilka will nad brzegiem. Dalej nad portem rybackim osada Hel. Duża i schludna wieś, równemi rzędami domów po obu stronach szerokiej ulicy rozłożona. Domki z okiennicami i łamanemi w okiennice drzwiami, jednostylowe. — Dziwny, swoisty wyraz ma osada. Dziwni też ludzie. Nibyto Niemcy — lecz inny typ. Powiadają, że to Holendrzy, piraci, tu ongiś osiedleni. I że nazwa osady (Hel) brzmiała właściwie Höl (jaskinia, schowek zbójecki). Nie wiem, ile w tem prawdy. Upozornia jednak to podanie wygląd mieszkańców. Kobiety ociężałe,