nie ruszył. Tu se paś, tu trawa jest, to sie woły najedzą. Tam ino figle z pasterzami, bezeceństwa, a woły, zganiane w jedno miejsce, ino sie rogami sermują.
Raz nie posłuchał, pognał z pasterzami, i omało że paskiem nie dostał wieczerzy. Wtedy jeszcze miał na obronę to, że słota trwała, zimno było, a tam pasterze w kolebach palili — bo tego, że mu się samemu cnęło paść, ojciec nie chciał wziąć nijak na uwagę.
Cożby teraz powiedział? Jakby się usprawiedliwił? Dzień pogodny, słoneczny, aż powietrze drga — trawy dla wołów nie brak... świat widno dookoła — ludzi pełno po polach — wesoło... Tak ojcu może się przedstawiać. Nieraz, jak się Wojtuś skarżył przed nim, że mu sie cnie samemu, powiadał:
— Ja by se za raj uważał, jakbych mógł tak ślebodnie przy wołach wypocząć. Coż ci sie tam dzieje? Widok masz — głód ci nie dokucza — a żeś sam... Ho! ho! dziecko! Chciałbyś ty kiedyś sam pobyć — jak ci ludzie dopieką...
A powie ojcu, że go coś gwałtem za wierch ku pasterzom ciągło? — Tego ojciec nie pojmie. Pocznie sie wypytować, jak sędzia surowy: „Jak? co? gadaj tu zaraz! Figle pewnie i letkomyślnictwa?“
A Bóg świadkiem, Stróż Anioł, co go na krok nie odstępuje, i Matka Boska, która w jego serce
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/60
Wygląd
Ta strona została przepisana.