Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Kalina sie kali
W kalinowym lesie —
Siwy koń, siwy koń
Siodełecko niesie...

Zadźwięczało przeczyście po wrębie — po lesie — i poniesło sie dołu... A Wojtusiowi jakby sto ptaków rajskich zadzwoniło. Osłabi doznaku sercem. Już męką patrzał za nią, gdy podnosiła się z wołmi — ku wierchu. Stamtąd, już z góry, puściła rozwodny głos w dolinę:

Ka sie popodziały —
Co ładnie śpiewały?
Powydawały sie —
Pozabacowały...

I gasła zwolna w gibrzynach wysokich. Czasem chustka jej mignęła jeszcze z poza smreczków, jak skrawek nieba — hań u wierchu.
Wojtusiowi zdało się, że dzień się chmurzy, że słonko zachodzi. I wreszcie tam — za wierchem — zaszło jego słonko, radość oczu. Wnetby był płakał. Bezwiednie prawie zajął woły i gnać je począł ku wierchowi. Nieodparcie ciągło go coś za nią.
Osatał się dopiero na wyźniej polance. Przypomniał sobie, jak mu ojciec ostro przykazował, aby się z Płoszczany nie ruszał z wołami, aby nie gnał za wierch ku pasterzom.
— Pamiętaj, żebyś mi sie krokiem z polanki