Przejdź do zawartości

Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Las w tem niepokoju zciszył, zdawało się, oddech i trwał w nakaźnem milczeniu. Ale przecie niesłyszalnie dyszał i gotowił się pocichu na zapowiedziane...
Ptaki przemykały z miejsc, upatrzonych poprzód, na bezpieczniejsze, nie czyniąc przytem zwykłego szelestu. To samo zwierzę, chodzące stąpało tak, szukając zachronień, jakby tuż blisko wróg czyhał.
Drzewa zaś zbroiły się w milczeniu w zaciętość... Zwłaszcza rozparte, muskularne buki potrząsały bezszelestnie liśćmi i hardziały w sobie. Smreki obawniej się czuły, bowiem niewiele ich było i poroztracane; one jeno wtedy mocne, kiedy są w kupie ściśnionej, gałąź o gałąź sparte; to też wierzchołkami patrzyły na się z poza buków, jakby się rachowały w sile. A już młodzież smreczana, jedliczna, jako i buczyna giętka, całkiem bezradna stała; ta jeno spokojniejsza w swych wiotkich, gibaśnych pieńkach, co się za ojce swoje zachyliła.
Tu i ówdzie stojące hardo stare jedle szumem wysokich, nad las wyniosłych, koroną wieńczonych głowic uciszały brać młodszą i spokoiły ją na owo przyjście złowrogie... Nie takie one pamiętają burze — z czasów drzewnych, gdy stały borami. Nie z takiemi parły się mocami!... A trwały i przetrwały. Niewiele ich co prawda ostało, ale ostałyby się bezmała wszystkie, żeby