Przejdź do zawartości

Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieśćmi-chmurzycami, które jako anioły grozy pędziły zaognione z włosami rozwianemi i rozczapierzonemi dłońmi, zbliżała się burza...
Słońce odwieczerza zatopiło się z całym swym jasnym przybiorem i oświetlą od niego bijącą w gęstej, jak ołowiany staw, chmurze — na ziemię spłynął cień i przestrzenił się możnie coraz dalej..
Od tej dalekiej nocy-burzy, kotłującej się, wrącej i wydającej jako potworny, kołtuniasty zwierz, pomruki groźne i głuche poryki szły ku wierchom zmroczniałym i ochylającym je znędzniałym lasom — posłańce różne, zapowiedzi...
A więc naprzódy chuchnął dech gorący, od którego duszność ciężka osiadła w naturze całej i zleniwiła ją, jako zaraza wdychana.
Potem nadleciał zimny podmuch, jakoby skrzydła miał z igiełek mroźnych, kłujących a bezszelestnych; dreszcz przebiegł drzewa, liście, trawy i wszelką żyjącą stworę; — zatrzęsły się.
Za nim niedługo przypadł wiater mocny, począł próbować wytrzymałości i oparcia lasu, przyskakiwał ku pniom, siepał się, ciskał od drzewa do drzewa i — jak gdyby naglony mocniejszym nakazem, abo wiele miał jeszcze prób w czasie zbyt krótkim przed sobą — pędził co tchu...
Gdy ten przepadł, nastała cisza zmiertwiała, cięższa do przetrzymania niż poprzednie wysłańce, nakaźna, niepokojąca.