Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może grać?... Coś czarownego... Skąd organy?... Przedziwna harmonja... Podnosi się ku gwiazdom i spada niżej pojęcia, w głąb ciemną... Czy to melodja zginionych ziem — czy mających się narodzić światów?... Dusza drży z trwogi szczęścia... Więc jej przeczucia były prawdą? Jest muzyka, o której nie wiemy. O — jak się górą niesie... Odpływa... Wraca...
Nie — to śpiew słychać... jaki wysoki! Czy to w koronach drzew — czy na gwiazdach?...
— Och, ty aniele śpiewny! zleć! zniż się! Niech dusza umrze szczęśliwa...
— Czyż to tylko echo było? Jak smutno... Płyńcie łzy — już nie wróci.
— Szum słychać...
— Nie — to czas się we wieczność przelewa...
— Więc i ta chwila jedyna... O morze wieków! Na tobie my rozbitki... Pogasły gwiazdy nad nami... O wieczny, nieskończony Mroku!
Czas odpłynął... Pozostał tylko jeden ton... O jak ubogi! Jak smętny!... Z czem go porównać? Chyba z duszą, na śmierć otrutą smutkiem. Niesie się górą tajgi. Ni to melodja, ni wołanie — coś dziwnie niepojętego...
I ten przepadł.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na niebie poczęło dnieć. Gwiazdy przygasły — niektóre już ponikły.