Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

echo... Ni to myśliwski róg, ni to krzyk ostatni zwierza... Stłumione oddaleniem... Zagasło.
Zaczem ze środka lasu, z piersi tajgi wydobywa się postęk — zrazu słaby... Nabrzmiewa bólem — potężnieje — jak młoty spadają na serce jego razy... och! och!...
— Czy nie ustanie?... Czy się nigdy nie skończy?! Wieczność trwa... O jęku ziemi!... Nareszcie...
Postęk słabnie — przechodzi w ciche rzężenie... Ktoś w tajdze kona!
Cyt... Szelesty... Gdzieś górą... Jakby duch tajgi u szczytu prostował skrzydła...
Cisza znów. Cisza straszna. Cisza-przerażenie.
— Czy wszystko zmarło?... Taka cisza ma być, gdy wszystko na ziemi zginie — i gwiazdy odlecą. Duch przestanie szeleścić.
Nic tej ciszy wyrazić nie zdoła — słowo, myśl nawet szeleści. Młoty serca jak dźwięczą w tej otchłani!... Dokądże będzie trwać? Och przecie...
Dźwiga się głos — jak senny pomruk obudzonego potwora. Potwór mruczy... Straszny musi być jego gniew. Któż jego głód zaspokoi? Ziemię pożre, gdy wstanie.
Zasnął przecie... Śnił mu się tylko głód.
Cóż to?... Z dalekich stron — organy... Ledwo słyszalne — wiatr przynosi... Nie — bliżej... Ton wyraźny... Och — jak nastraja duszę!
— Czy to Ty, duchu tajgi?... Któż tak na ziemi