Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ho! to dziś prawdziwe święto — ucieszył się staruszek i dziękował. Poczem udał się ku wodzie.
Wacław usiadł przed chatą na kawałku drzewa. Miał przed oczyma wody Leny i przeciwległe zbocza, płatami lasu i trawą pokryte z rzadkiemi zciosami skał wapiennych.
Równinę cień począł zasnuwać. Światła na wodzie krwawe zagasał — fale na szerokich grzbietach poczęły przybierać szklące jak smoki połyski przy czarnych zgurbach cielsk.
Zbocza jeszcze były w promieniach słońca. Trawy i płaty lasu złociły się bogato, a łby wapieni płonęły, jak olbrzymie fioletowe ogniska.
Wreszcie i od stóp zboczów począł cień nieznacznie a szybko iść ku górze — niezadługo czubki jeno paliły się jak włosy płomieni — i te zgasły. Zmierzch począł szybko zapadać.
Wacław zbliżył się do ognia.
— Towarzysz na kaczki? — zagadnął leżącego, nie wiedząc, czemu go towarzyszem nazwał.
— Co się zdarzy.
— Pójdziemy razem o świcie.
— Jak wola pańska — odparł brodacz, kładąc nacisk wyraźny na ostatnie słowo.
Jan wrócił, niosąc na naręczu snopek gałęzi, w ręku pęk związanych ryb.
Wkrótce ogień buchnął jaśniej, podsycony suchemi gałęziami.