Strona:PL Or-Ot - Poezje.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niezmierzona droga w przestrzeń się wynurza,
Nad nią gore zachód, jak ognista róża.

Zda się leci czwórka przez śnieżyste łany
Do jakiejś krainy, do zaczarowanej,
Gdzie na skale stoi zamczysko z kryształu,
A w tym zamku płonie słońce ideału.

Gwarzy dziaduś z babcią o tem, co już było,
Jak to się szalało, jak to się jeździło!
Jak to się kochało na śmierć i na życie,
Gwarzą sobie starzy i łzy ronią skrycie.

Starym dziś wspominać, a młodym śnić pora,
W oczach im się snuje tęcza różnowzora,
Serce gdyby płomień, a krew gdyby siarka, —
Z świecą się nie znajdzie tak dobrana parka!

Toż wiośniana dwójka trzyma się za ręce,
Chłopiec wciąż do uszka szepce coś panience,
Co im lód i śniegi i zima żałosna,
Kiedy w młodych sercach kwitnie cudna wiosna!

Długą śnieżną drogą pędzą lekkie sanie,
A młodzieniec patrzy na swoje kochanie,
Piersi mu rozpiera takich uczuć władza,
Co słońca zapala i góry przesadza!

A panience jakoś i słodko i rzewno,
Jakby była właśnie tej gwiazdeczki krewną,
Co to świeci jasno na wysokiem niebie
I stroskanym ludziom blaski daje z siebie.

Na przeczysty lazur wyszły lampki złote
I sieją na ziemię zadumę — tęsknotę,