Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednak wkrótce minęła. Niebawem nadleciało mnóstwo gołębi, obsiadło go ze wszystkich stron, patrząc po dłoniach jego. Jesse próbował się uśmiechnąć, ale tylko skrzywił się gorzko. Posłał po ziarno. Gdy mu je przyniesiono, sypał je ptactwu w zamyśleniu. Siły wracały. Ale wracał takie gniew. Tymczasem gołębie siadały mu na ramionach, a on je głaskał dygocącemi rękami i całował po główkach. Weszli do niego na dach niektórzy uczeni i kapłani, aby się dowiedzieć o stanie jego zdrowia. Zaraz tez poczęli radzić nad pojmaniem onego młodego rabina i Zwrócili się z zapytaniem do Jessego, jakiego zdania byłby teraz.
Jesse całując po główkach i skrzydełkach białe gołębie, szeptał zduszonym głosem:
— Ząb za ząb, ząb za ząb!
Tak tedy oni uczeni i kapłani naradzali się jeszcze, czyby za takie zniewagi i bluźnierstwa nie należała się kara śmierci. I obrócili się znowu do Jessego, jakiego byłby mniemania.
Jesse coraz pilniej głaskał gołębie, które jednak pod jego palcami poczęły trzepotać skrzydłami i wyrywać się. Ale garnęły się inne. Palce starca poczęły się ruszać kurczowo. Uczynił się zamęt pomiędzy ptactwem. Jesse zaś skrzywił okropnie twarz i odpowiadając na pytanie, szeptał jakimś cichym, ale świszczącym głosem:
— Ząb za ząb...
Nagle krzyknął, przechylił się w tył i otworzył