Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twarde jak kamień i dotknąć umysłów śliskich jak ciało węża. Uczyniwszy tyle, nie mógł się cofnąć. Iść tam musiał, jak musi słońce nietylko podatne szczyty oświecać, ale sięgać do wnętrza kryjących się za murami roślin i życie w nich pobudzać. Przeczuwał, że tam innemi wejrzeniami będzie powitany i inny skutek wywrze jego mowa, która będzie musiała być palącą. Ze tam napotka dusze posępne jak noc i myśli od skał oporniejsze.
I żal mu było odchodzić od tych ludzi czystych, prostych i oddanych mu. Zal mu było tych wzgórzy, tego pyłu słonecznego, tych niepokalanych błękitów, tych kwiatów wonnych. Żal mu było tych dni pięknych i tych wieczorów cichych, przymglonych marzeniem, wypełnionych podniosłemi myślami i spędzonych na rozmowach przed domem tych ludzi.
Odwrócił oczy od słońca, przymknął je na chwilę, a potem schylił je w dół do Marji, która podparłszy głowę dłonią, wpatrywała się w niego z ogromną miłością i oddaniem.
Milczał długo i poglądał na nią, aż nareszcie rozchyliwszy usta, zapytał:
— Miłujesz-że mnie?...
A ona uklękła przed nim, przyłożyła twarz do jego kolan i patrząc mu w oczy, odpowiadała załzawionem spojrzeniem.
On znowu milczał i poglądał, aż spytał dalej:
— Nie opuścisz mnie?...