Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

starał się zapamiętać dokładnie. Potem mijał pałace bogaczów a pałaców tych naliczył wielką ilość. Następnie minął gmach, w którym stała część załogi, przeznaczonej do czuwania nad miastem. Wreszcie ujrzał sześćdziesiąt wieżyc warowni i snujące się po murach straże. Ujrzał potęgę i bogactwo, one siły rządzące światem i piszące prawa, według których plemię ludzkie żyć miało. Potem minął pałac Wielkorządcy, przedstawiciela rzymskiej potęgi. Wtedy ów gwar miejski, owe wspaniałe domy bogaczów, owe wojska, owe wieżyce warowni, wszystko to razem wydało mu się jakąś górą, która legła w poprzek jego drogi, górą, której przedtem nie widział, o której nie myślał nigdy, on, nad brzegami jezior do prostaczego ludu przemawiający, on uzdrawiający chorych i pokrzepiający upadłych. Ogarnął go wielki smutek, skierował swe kroki ku świątyni, wszedł na jej zrąb i tam zapłakał. A już noc zapadła nad miastem.
Niebo nie iskrzyło się gwiazdami. Ciemne chmury zasnuły błękit. Dokoła było ponuro, straszno. Głucha świątynia wywierała wrażenie przygniatające. Rabboni pochylił twarz na mur a łzy jego ściekały po ścianie.