Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rabboni wstał, zestąpił ze szczytu i począł krążyć między skałami.
Niepokój rósł w nim ustawicznie. Widział przed sobą jakby drogę unoszącą się w powietrze. Stroma była, ciernista, zasypana rumowiskiem ostrych głazów. Zdawało mu się, że widzi po za sobą w kształtach cienistych niezliczone tłumy ludzkie, że wskazuje im ową okropną drogę, sam rusza naprzód, że tłumy z lękiem usuwają się, że nikt za nim nie kroczy...
To znowu zdawało mu się, że jakieś morze zalewa pustynię a on z cienistemi tłumami stoi na brzegu. Stawia stopy na falach, kroczy po odmętach; cienie z wyciągniętemi rękami rzucają się za nim. Ale pod ich stopami rozstępują się ruchliwe wody, tłumy zapadają się, toną...
Blady brzask dnia spłoszył widziadła. Rabboni rozejrzał się dokoła siebie a następnie, myląc drogi uczniom, począł przebierać się przez kraj, gdzie jeszcze nie był znany, przez miasta, w których jeszcze nie kazał i nie uzdrawiał. Patrzył pilnie na ludzi i na ich życie. Już zapadał mrok nocny, kiedy stanął przed Jeruszalaim.
Minął strażników w bramie i wszedł w uliczki. Tłumy snuły się wszędzie; on patrzył po nich i wszystko, co widział,