drzewa i zieleń całkiem znikły i poczęła się puszcza.
Ziemia, naprzemian skalista i piaszczysta, miała żółtość przyćmioną. Opodal rysowały się popielate wzgórza. Gdy rabboni wchodził między skały, echo jego kroków odezwało się głucho, jakby ktoś dłonią raz po raz uderzał w ścianę góry. Potem skały się nieco rozstąpiły, ukazały się urwiska, rozpadliny, za niemi zaś strzelisty szczyt.
Tymczasem słońce zaszło i mrok padł między skały. Rozpadliny stały się podobne do czarnych plam. Tylko szczyt świecił jeszcze purpurą. Rabboni skierował kroki swoje w tamtą stronę.
Idąc nie podniósł ani razu głowy, jeno patrzył po ziemi. Niekiedy z pod stóp jego wybiegła jaszczurka, to znowu zachybotał się na skrzydłach zielony bazyliszek, to wąż syknął, to orzeł wysoko w powietrzu zakrakał.
Wejście na szczyt było uciążliwe. Pot spływał mu z czoła przez policzki na brodę. Oddychał szybko, nie przystawał. Czerwień spełzła ze skały a szczyt utonął w mroku. Rabboni począł iść wolniej, gdyż ostre głazy w ciemności mogły mu stopy okaleczyć.
Nareszcie stanął na szczycie góry
Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/045
Wygląd
Ta strona została skorygowana.