Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

LEONARD: Wszyscy gotowi, przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli, tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie, jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zamieni, i przejdzie w grom!
PANKRACY: Krew ci bije do głowy; to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz i to nazywasz zapałem.
LEONARD: Rozważ, co czynisz! Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w Św. Trójcy i czekają naszego przybycia, jak noża giliotyny. — Naprzód, mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich!
PANKRACY: Wszystko jedno. Oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie — jutro czy pojutrze legnąć muszą.
LEONARD: Kogóż się boisz? Któż cię wstrzymuje?
PANKRACY: Nikt — jedno wola moja.
LEONARD: I na ślepo jej mam wierzyć?
PANKRACY: Zaprawdę ci powiadam, na ślepo.
LEONARD: Ty nas zdradzasz.
PANKRACY: Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej. Nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...
LEONARD: Tu szpiegów niema, a potem cóż?...
PANKRACY: Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach zato, żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności. — (przystępuje do niego) Wierz mi — daj sobie pokój!
LEONARD: Uniosłem się, przyznaję, ale nie boję się kary. Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż!
PANKRACY: Jesteś żywy, pełny nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia.