Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To jedna z najbardziéj wpływowych osobistości w naszém mieście — objaśnił Świrski. — Kto chce mieć pacyentów, musi z nim być dobrze.
— Któż on jest?
— Tu urodzony, ale niemiec jak oni wszyscy, nawet nie wiem czy mówi po polsku.
— Jakże może rozmówić się z chorymi.
— Żartujesz pan, klientelę jego składa arystokracya łódzka. Są to wszystko landsmani. Tylko niemiec taką klientelę pozyskać może — dodał z westchnieniem. — Cóż pan chce! tak ułożyły się nieszczęsne tutejsze stosunki.
I pan Aureli wskazał spojrzeniem przy sąsiednim stoliku dwóch obywateli, władających równie dobrze niemieckim jak własnym językiem, którzy prowadzili pomiędzy sobą rozmowę, siląc się na czysto germański akcent. Pan Aureli zbliżył się do nich i wkrótce doleciał Jana głos jego, przemawiający również po niemiecku. Zapewne nieszczęsne łódzkie stosunki zmuszały go do tego.
— Jakież stanowisko twój wuj tutaj zajmuje? — zapytał. — Czyż i on zależy od tutejszych potentatów?
— Jest rejentem, więc człowiekiem niby niezależnym, ale zależymy tu od nich wszyscy, pośrednio lub bezpośrednio. Czyż to tak trudne do pojęcia? Wszakże przy nich jest kapitał.
— Tak, przy nich jest kapitał — powtórzył zwolna Jan i wstał od stołu.
Atmosfera téj sali poczynała go dusić; gości przybywało, gwar i hałas się wzmagał, a ten drażnił go w dziwny sposób. Obiad był skończony, zapłacił i wyszli razem.
— Cóż teraz robisz? — spytał Edmund.
— Rozejrzę się po Łodzi i poszukam mieszkania.
— Pomógłbym ci ale teraz właśnie mam czas zajęty.
— Bądź spokojny, przywykłem zawsze i wszędzie sam sobie radzić.
Wziął adres Edmunda i rozeszli się.
— A pamiętaj — zawołał za kolegą Brzeźnicki — wieczorem nie wychodź bez broni, a najlepiéj nie wychodź wcale.
— Żartujesz chyba, nie jesteśmy przecież na pustyni.
— Niestety, zabójstwa i rabunki trafiają się tu codziennie.
— Więc aż do tego dochodzi?
Stał chwilę wodząc zamyślonym wzrokiem po mieście wrzącém gorączkowém życiem, jakby chciał zmierzyć te moralne i materyalne nędze, które nurtują przemysłową ludność i popychają na drogę zbrodni.
Edmund oddalił się w swoję stronę, a Jan szedł powoli szerokiemi ulicami, wśród mnóstwa przechodniów, usuwając się z drogi tym, którzy nieśli ciężary, lub spieszyli, widocznie gnani myślą jakąś; szedł uważny na wszystko, spoglądał w twarze, nasłuchywał mowy. Słońce jeszcze nie zaszło, nie obawiał się więc jeszcze rabunku.




Na najwyższém piętrze wielkiego domu, położonego przy jednéj z bocznych ulic, w mieszkaniu którego okna wychodziły na dziedzieniec pełen kurzu, brudu, nawoływań handlarzy, krzyku bijącéj się dziatwy, można było zawsze w nizkiém oknie zobaczyć głowę młodéj kobiety, pochylonéj nad maszyną do szycia. I wieczorem, przy świetle lampy, cień jéj rysował się na szybie zawsze w jednéj postawie.
Dom, chociaż duży, zamieszkany był głównie przez ludność ubogą, oficyalistów fabrycznych, rzemieślników, drobnych handlarzy. Z tego powodu dziedziniec był gwarny i jak ulica pełen pracowitego ruchu.
W takim domu bogaci mieszkać by nie chcieli; lokale małe składały się z dwóch lub trzech pokoików. O wygodzie lokatorów nikt nie pomyślał; wodę nosić musiano z pompy umieszczonéj na dziedzieńcu, schody brudne, nigdy nie myte, wieczorem oświetlone były naftową lampką, dającą więcéj kopciu i swędu niż światła. W mieszkaniach piece dymiły, a za wentylatory służyły szpary w niedomykających się drzwiach i oknach.
Mieszkanie, do którego należało okno pracowitéj kobiety, składało się z dwóch niewielkich izdebek i z mniejszéj jeszcze kuchni. Oczywiście ludzie zajmujący tak nędzny lokal nie wiele potraw gotują, nie potrzebują więc ani obszernego miejsca do ich przyrządzania, ani licznych naczyń.
Pomimo szczupłości lokalu, rodzina składała się z pięciu osób: ojca, matki większą część życia spędzającéj w łóżku, i trojga dzieci. Dwoje młodszych, Emil i Józia, chodzili do szkoły, a najstarsza, Anna, przykładała się szyciem na maszynie do utrzymania całéj gromadki, bo zarobek ojca starczyć