Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak — powtórzyła dobrodusznie — zapewne na jéj miejsce wziął rodaczkę lub kogoś co przynajmniéj po niemiecku mówi.
Krzesławski już nie pytał o więcéj; nie próbował tłumaczyć tego, co dla pojęcia Amalii było niedostępném.
Skłonił się i chciał wyjść.
— Ale pan powrócisz — zawołała, czerwieniąc się panna — nasze stosunki, zawiązane wypadkiem, przerwać się nie powinny, bo inaczéj — dodała, spuszczając oczy — inaczéj... ja byłabym bardzo smutna.
Wyznanie uczynione tak niespodziewanie zdziwiło Jana lecz nie zrobiło na nim wrażenia głębszego.
— Nie pochlebiam sobie aby obecność moja kogokolwiek rozweselić mogła — odparł. — A zresztą, ma pani dokoła siebie tylu swoich — rodaków.
Uczuła, iż popełniła jakąś niezręczność, jaką przecież, tego dobrze ocenić nie mogła.
Obejście się z nią Jana było dla niéj niepojęte. Przywykła aby wszyscy posłuszni byli najlżejszemu jéj skinieniu, spotkała się po raz pierwszy z dumnym oporem, i to z oporem wcale niestosownym do roli, jaką przeznaczyła młodemu doktorowi. Ale opór ten zamiast zniechęcić drażnił ją i podniecał; budziły się w niéj wiekowe instynkty, wymarzony kochanek przybrał kształty wyraźne.
— A gdybym ja pragnęła widzieć tylko pana, widzieć często, widzieć zawsze — wyrzekła głosem tłumionym.
Jan zrozumiał szybko położenie; gwałtowne uczucie panny Pifke nie mogło w nim budzić nie tylko wzajemności ale nawet spółczucia; przeciwnie, przywiodło mu na myśl wszystko, co ich dzieliło.
— Jesteś pani zbyt łaskawą — rzekł jak mógł najspokojniéj — ja na to nie zasłużyłem...
Wyciągnęła do niego rękę, któréj dotknął na pożegnanie a potem wyszedł bez względu na to, że oczy Amalii napełniły się łzami.
— Czemuż odchodzi — szepnęła, pozwalając łzom spływać obficie. — Jaki on zimny, okrutny, zuchwały... ach! ci polacy!
Nie mogła postępowania Krzesławskiego zrozumieć, wszystkie głębsze, szlachetniejsze uczucia leżały poza jéj pojęciem. Nie rozumiała Krzesławskiego, a przecież on wyrugował z jéj serca siedmiostopowego Dumhauba, chociaż nie pocałował jéj rąk ani razu jak baron, który to czynił nawet listownie. Głos owego zuchwałego polaka dźwięczał jéj w uszach, słyszała wciąż ostre jego brzmienie i miękkie modulacye; w oczach stała postać jego kształtna i twarz energiczna, któréj rysy się zmieniały, stosownie do słów i uczuć.




Od chwili odnalezienia papierów, zmieniła się atmosfera domu Bosowiczów. Wstąpiła tu nadzieja, rozweseliła pognębioną twarz matki, zaświeciła w oczach Anny, tylko sam ojciec nie wyprostował znużonych członków, nie rozjaśnił oblicza. Zżył się tak ściśle ze swoim losem iż nie mógł od niego odwyknąć, nie mógł nawet wyobrazić sobie jego zmiany. Możnaby nawet powiedzieć, że zmiany każdéj się lękał; jak ci którzy doświadczyli wiele złego, nie dowierzał przyszłości.
Pomimo świetnych nadziei pracował jak dawniéj a wróciwszy do domu nakazywał milczenie rodzinie o tém, co ją najwięcéj zajmowało. Stał się ostrożniejszym jeszcze niż dawniéj.
— Gotów kto usłyszeć — błagał, pokazując oczami ściany, które rzeczywiście często mają uszy.
— To i cóż? — odpowiadała żona — niech słyszą wszyscy, niedługo przecież skończy się ta nędza.
On wówczas wpatrywał się w żonę smutnie, kiwał żałośnie głową i szeptał:
— Nim słońce zejdzie, rosa oczy wyje.
Wiedział, że świetnemi nadziejami żyć nie można i drżał aby nie utracić tego miejsca, które żywiło ich wszystkich. A przytem wiedział jaka była potęga, którą wyzwali; lękał się i starał wydawać jeszcze mniejszym, jeszcze cichszym, ażeby nie zwrócić niczyjéj uwagi.
— Czyż ty nie wierzysz, iż odbierzemy co się nam należy? — pytała go żona.
Nie odpowiadał nic, machał tylko ręką znacząco; nie chciał innym odbierać nadziei ale sam jéj nie miał.
Bosowiczową doprowadzało to do rozpaczy.
— Mój biedny mąż — mówiła do Edmunda i Jana, którzy byli teraz częstymi jéj gośćmi — on już nie wierzy aby nam lepiéj być mogło.
— Uwierzy wkrótce — dowodził energiczny Jan.
— Uwierzy — powtarzał z mniejszą pewnością Edmund, który mierzył się codzień z trudnościami swego przedsięwzięcia.




Jednego wieczoru Bosowicz przyszedł do domu tak zmieniony, iż twarzy jego przeraziła się rodzina. Drżącemi rękami położył na stole kapelusz i padł na fotel.
Dziennik leżał przed nim, nie wziął go w rękę.
— Może zasłonić okno? — spytała Anna.
Nie odpowiedział nic, utkwił tylko przed siebie oczy, jakby wpatrywał się oko w oko w swoję dolę.
W pokoju zapanowała cisza, Anna nie śmiała nawet przerywać jéj warczeniem maszyny. Bosowiczowa także milczała, tylko z drugiego pokoju dochodził jednostajny szept dzieci, powtarzających głośno jutrzejsze lekcye.
Wreszcie żona z trudnością podniosła się z miejsca i podeszła do męża.
— Na miłość Bozką, co się tobie stało? — zapytała.
Spojrzał jéj w oczy takim wzrokiem, iż umilkła nagle.
— Stało się, co stać się miało — odparł prędko.
Głos jego był ochrypły, jakby wydobywał się ze zduszonéj piersi; a potem dodał: — Nie będę się więcéj męczył, zostałem wydalony i to natychmiast, od jutra. Pan Holzberg przyjaźni się z Pifkem; tak być musiało.
Rodzina spodziewała się tego ciosu a jednak teraz zadrżała przed przyszłością.
Widoczna tu była ręka Pifkego. Powrócił on do zdrowia i postanowił pomścić się nad wszystkimi, którzy stanęli mu na drodze.
Tego samego dnia pani Kätchen odebrała list bezimienny, ostrzegający ją o zdradzie męża; list zawierał mnóstwo szczegółów dla niéj zupełnie nowych. Wilhelm kupił dla pani Hart bransoletkę, kolczyki, zapłacił w Berlinie rachunek u Gersona i przywiózł koronkową okrywkę z dżetami, która budziła zachwyt i zazdrość całéj elegancyi łódzkiéj. Kätchen odebrawszy taki list, naprzód wybuchnęła łzami. Ponieważ mąż był w fabryce, więc pani Kätchen pobiegła z listem i łzami do teściowéj, bo jakkolwiek nie była z nią w czułych stosunkach i nieraz kłótnia wrzała między niemi, wobec zagrożonego szczęścia musiała zgodzić się na rozejm. Kätchen płakała nie tyle o to, że mąż może ją zdradza ale głównie przeraziła się marnotrawstwem, przypuszczała bowiem, że interes jaki Wilhelm chciał zrobić na bankructwie Harta można było za tańsze pieniądze szpiegować, a list wyliczał prezenta ofiarowane pani Hart, bardzo kosztowne i bardzo liczne. Podejrzenie rodzić się zaczęło w Kätchen, ze oprócz interesu finansowego, gra tu rolę główną interes sercowy; wszak znała wartość pani Hart, która gotowa zrujnować każdego mężczyznę bogatego, jak zrujnowała swego męża.
Pani Holzberg matka siedziała właśnie w ulubionym swym pokoju przy kuchni, naprawiając bieliznę męża i Fritza, pilnując zarazem kucharki. Bo chociaż fabryka Holzbergów szła bardzo dobrze, chociaż mogli się liczyć do finansowéj arystokracyi miasta, ani ona ani mąż nie umieli się oswoić z nowém swém położeniem. Nie posiadali wcale pychy Pifkego i zachowali w zupełności małomieszczańską niemiecką oszczędność.