Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jan z tego natychmiast skorzystał. Nie dbając o to, czy sobie rąk nie pokaleczy, wytłukł pięścią kilka szyb. Za długo by było trwało okno otwierać. Potem porwał w ramiona ciało bezwładne młodej dzieweczki, zaniósł do własnej izdebki, złożył na własnym łóżku, i nawet lampy nie zapaliwszy, wybiegł na schody, przechylił się przez poręcz, i zaczął wołać z całej siły:
— Ratunku! ratunku!... kobieta umiera!...
Wolanie, rozlegające się niby grzmot po całym domu, było już niemal zbyteczne. Wszyscy lokatorowie, usłyszeli przedtem łoskot drzwi wywalonych i brzęk szklą stłuczonego: kilku z nich, w nocnym nieładzie, zaledwie cośkolwiek na siebie zarzuciwszy, szli właśnie na górę, aby się dowiedzieć, skąd te hałasy piekielne w domu tak zwykle spokojnym?
Wkrótce kilkanaście osób, z Tomaszową na czele, zgromadziło się w izdebce Jana.
Wtedy, jak zwykle w podobnych wypadkach, zamiast zająć się ratowaniem konającej, jeden przez drugiego obsypywał Jana pytaniami, co się to stało takiego?
Ten nie odpowiadał nikomu. Powtarzał tylko tonem najwyższej rozpaczy:
— Umiera!... Wszak widzicie że ginie marnie!... Ratujcie ją!... Ratujcie!...
Nareszcie myśl rozsądna strzeliła do głowy Tomaszowej.
— Najlepiejby było sprowadzić doktora!
— Skąd? — Jan spytał głucho, bliski szaleństwa.