Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dlaczego podcina swą kosą takie kwiaty młode, cudne — takie jasne dusze?
Dlaczego? dlaczego?
Ona ze skarbami w sercu wchodziła w życie i niosłaby mu dary wielkie. Opromieniałaby sobą troskę życia innych, siałaby się dobrodziejstwem, błogosławionym duchem dla wielu. Czy za dobrą, zanadto niepokalaną, za czystą była dla niego, że mu nie pozwolono dosięgnąć z nią szczęścia? Więc czemuż ją poznał? czemu go pokochała? Ona posiadała zasoby życia i kochała życie niby kwiat rozwinięty w jasności maja, który woń swą i blask odaje światu i nie chce ginąć.
Czyż nie znalazłaby spokoju w małżeństwie z ukochanym człowiekiem? Ależ on by ją czcił jak bóstwo!
Ogrom bólu i zagadnień mącił mózg Waldemara, rozdzierał w nim krwawiące rany, niweczył całą jego istotę duchową.
Były chwile, że błąkał się w grozie swego nieszczęścia, nie mogąc dokadnie pojąć, jaki cios spadł na niego. Jego żelazny umysł, jego szalona energja i wola stworzyły teraz przepaścistą zawieję burz najróżnorodniejszych, zawieję gęstej mgły i odnaleźć się nie mogły. I on sam nie potrafił siebie odszukać w gmatwaninie uczuć, zmąconych do dna duszy. Cierpiał jak człowiek miłujący życie, który w wiosenny poranek pełen barw i blasków, pełen śpiewów i szumów rozkosznych, nagle oślepnie i ogłuchnie. Cierpiał, czując dotykalnie swój ból, czując jak mu się sączył w krew, jak włamywał w mózg z siłą zawrotną. Ustami, na których głęboki żal wypisał swe zgłoski, szeptał imię zmarej, mordując się podwójnie brzmieniem tego słowa.
— Stefcia — Stefcia — jasna moja — moja — gdzie ty?... co z tobą?
I doznał wizji: ona stanęła przy nim, śliczna, wiotka i patrzy na niego ciemnym fioletem swych oczu, jej rzęsy mrugają tak ładnie na jasnym owalu twarzy, okolonym jedwabną masą włosów. Zapatrzony w wizję, widział Stefcię jak żywą pod rozkwitłą czeremchą, wołał na nią rozszalałem wyciem serca.
A ona uśmiecha się do niego i mówi z dziecinnym grymasem kalinowych ust.
— Tak mnie pan zasypuje kwiatami...
Waldemar zatrząsł się, podniósł głowę. Wizja uleciała. Zobaczył tylko mnóstwo białych kwiatów — sploty, wieńce, wiązanki, morze białe, wonne, ozłocone słońcem.
— Zasypałem cię kwiatami! zasypałem! — jęknął z przejmującą tragedją w głosie.
Załamał namiętnym bólem ręce nad głową.
W oczach po raz pierwszy od czasu swego nieszczęścia poczuł wilgoć, zakłuło go w źrenicach, łkanie zaczęło mu rozrywać piersi.
Upadł na kwiaty, schował twarz w dłoniach i płacz wielki, pierwszy, silny jak lawina, wstrząsnął jego męską postacią. Szarpał nim dziki skowyt niedoli.
Jeśli go teraz słyszała jasna duszyczka Stefci, musiała i sama zapłakać i spłynąć mu na głowę nieziemskiem tchnieniem ukojenia.
W bramę cmentarza wszedł przelękły pan Maciej, prowadzony przez Rudeckiego i Brochwicza, z panną Ritą i Trestką. Byli już niedaleko grobu Stefci, już dojrzeli Waldemara, gdy nagle cicho podsu-