Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nął się do nich Narnicki. Ręką dał im znak, aby nie szli dalej, i szepnął:
— Zostawcie go samego, zostawcie! On — zapłakał.
Pan Maciej złożył ręce jak do modlitwy.
Wszyscy bez szelestu cofnęli się w uliczkę ocienioną bujnemi kędziorami brzóz




XXXII.

W Głębowiczach, w dzień pogrzebu Stefci, miejscowy proboszcz odprawił uroczyste nabożeństwo żałobne i zaprosił całe obywatelstwo okoliczne. Zjazd był wielki. Wszyscy czuli się wstrząśnięci strasznym wypadkiem. Administracja z Głębowicz, ze Słodkowic i folwarków ściśle wypełniła kościół. Urzędnicy fabryczni na czele tłumów robotniczych, służba folwarczna z ekonomami, sztab ogrodników, mnóstwo mniejszej służby, wszyscy dożywotnicy majątkowi oblegali kościół, ciemnym, ruchomym wałem. Zastępy straży leśnej z nadleśnymi stawiły się w komplecie. Czterech młodszych służyło do mszy. Silne wrażenie na obecnych zrobiło wejście do kościoła całej służby zamkowej z marszałkiem dworu, stajennych ze stangretami i koniuszym. Wszyscy w żałobie. Cicho, poważnie z lekkim chrzęstem broni weszły szeregi strzelców zwierzynieckich, niby gwardja zamkowa, przyboczna świta ordynata. Poubierani w żałobne uniformy, czarne ze srebrem, z krepą na rękawach, mieli w swych twarzach smutek i żal. Prowadził ich łowczy Urbański. Brakowało tylko olbrzymiego Jura, ale ten pozostał w Ruczajewie. Cały oddział idąc wolno, otoczył kołem ustawiony w środku nawy jarzący mnóstwem świateł, zarzucny kwiatami katafalk. Łzy błysnęły w ich oczach. Strzelcy zwierzynieccy pierwsi mieli witać ordynata z żoną na dworcu kolejowym i stamtąd eskortować ich galowy powóz aż do zamku. Więc żal niesłychany ogarnął tych ludzi, żal za zmarłą Stefcią, żal z powodu nieszczęścia, jakie spotkało ukochanego ich pana.
A książę Franciszek Podhorecki, patrząc ze stali ordynackiej na ponure twarze strzelców całej służby, starych kamerdynerów i wyższej administracji, myślał z goryczą w duszy:
— I ja miałem kiedyś takie zastępy, tylko nie miałem u nich tego, co posiada ordynat — ich miłości.
Dzwony na wieży biły jakoś lękliwie, z bezmierną tęsknotą, gdy do nawy kościelnej weszła parami szkoła głębowicka z nauczycielem i ochrona z przełożoną.
Dzieci ustawiono na bokach katafalku, pomiędzy szeregami strzelców i straży ogniowej.
Zapłakane oczy dziecięce, mrugając od obfitości światła, patrzały uparcie w górę pomiędzy palmy i kwiaty, bo im się zdawało, że tam jest ta śliczna i dobra pani, którą dzieci dobrze pamiętały.
Wrażenie w kościele dosięgło szczytu, gdy podczas ofiarowania orkiestra zamkowa zagrała na chórze żałobnego marsza Chopina.
Głębokie, drażniące potęgą tony rozproszyły wśród zebranych mnóstwo kwilącego żałośnie ptactwa. Żal, wzmocniony muzyką, przedarł się do serc obecnych. I płacz runął po kościele, szlochanie zmąciło powagę chwili. Tym, co Stefcię bliżej znali, służbie zam-