Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poznaję. Waldy już dawno przy mnie. I Rita jest?...
Podniosła oczy jaky szukając.
Panna Rita przysunęła się bliżej.
— Jestem, kochanie — jestem — rzekła, całując jej ręce.
— A mama? — Ojczuś, są? Gdzie Jurek i Zosia? Chcę wszystkich.
Dziewczynka już spała, ale Jurek wysunął się z kotary łóżka i, wtuliwszy pięści w oczy, buchnął na nogi Stefci z głośnym płaczem.
Waldemar niecierpliwie odsunął go, bo Stefcia zlękła się. Pan Rudecki chciał wyprowadzić Jurka, ale chłopiec przypadł skulony na ziemię i w kącie pokoju krztusił się łkaniem.
— Czego on płacze? — spytała Stefcia obojętnie.
Nikt jej nic odpowiedział. Waldemar zaczął ją pieścić i uspokajać.
Stefcia uśmiechnęła się, objęła go za szyję ramionami i delikatnie jego dłonią gładziła się po twarzy, gorącej jak płomień.
— Mój... Waldy... mój... mój — szeptała, patrząc na niego błyszczącym fjoletem przepaścistych swych oczu. Gorzało w nich piętno gorączki.
On przemawiał do niej pieszcząco, jak do bardzo ukochanego dziecka, łagodnie tulił ją do siebie, aż w jego ramionach usnęła.
Do pokoju zaczęły wpełzać mętne włókienka szarej godziny. Przez otwarte okno dochodził monotonny huk latających gromadnie chrabąszczy i obijanie się owadów o ściany domu. Lipy szumiały słodko. Wpadł nagle suchy rozgłośny klekot bociana, potem odezwały się cicho żaby i, głosy swe potęgując, zaniosły się jednostajną zgodną pieśnią, wyjętą z nokturnów wieczornych. Cały świat szedł do snu, młody, rozbujały jakąś fantazją junacką, dyszący pragnieniem szczęścia. Wszystko układało się na spoczynek z cichem nuceniem, aby nazajutrz budzić się wzajemnie do rozkoszy istnienia. A Waldemar, słuchając tej opery letniej, patrzał na cudny kształt dziewczyny, uśpiony wśród pościeli, młody, wiośniany i... zwarzony chorobą. W całej przyrodzie, kipiącej życiem, ten jeden kwiat więdniał, zanikał nielitościwie, obojętny na pobudzające prądy i szał natury. Waldemar patrzał na narzeczoną, taką cichą, bierną i myślał ze straszną męką w sercu:
— Jutro miał być nasz ślub.




XXIX.

Poranek rozbłysnął bogactwem barw.
Zakołysały się akacje, cichym szeptem wionęły jaśminy. Strojne, jasno-zielone brzozy, spowite w białe centkowane atłasy, zatrzęsły mnóstwem listków drobnych, błyszczących, jak z emalji. Kwiaty, krzewy, umajone drzewa, witały dzień radosnym poszumem.
Rozjaśniał się czysty błękit i kryształ powietrzny. Słońce wstawało za jutrzenką, rozradowane, szczęśliwe.
A ziemia cała i wszystko, co na niej żyło, rosło, kwitło, pachniało wszystko, co umiało śpiewać, odczuwać, świergotać — wszystko wznosiło w górę uroczysty hymn: „Kiedy ranne wstają zorze...“
Okno w pokoiku Stefci szeroko otwarte. Muślinowe firanki, białe w lila irysy, poruszał lekki oddech rosnących pod oknem brzóz