Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Załamał ręce z rozpaczą straszliwą.
Pan Rudecki zdrętwiał, patrzał na ordynata, jak nieprzytomny.
— Przysięgam panu, że czuwałem. Nie było nic, chyba — teraz — w ostatnich czasach, odbierała dużo listów.
— Gdzie są te listy? Chcę je mieć — zawołał Waldemar.
— Nie wiem. Zwykle chowa w biureczku swojem. Może tam są.
Pana Rudeckiego przeraził domysł ordynata.
Powrócili do pokoju Stefci. Spała znowu. Zbliżyli się do biurka. Ordynat cicho otwierał wszystkie szufladki i, ku wielkiemu zdumieniu pani Rudeckiej i profesora, wyjmował z nich jakieś pomięte arkusze w kopertach i bez kopert. Przejrzał wszystkie skrytki, zabrał znalezione listy i wyszedł z niemi bez słowa.
— Co to znaczy? — spytała męża pani Rudecka.
— Podobno anonimy. Waldemar przypuszcza... Uderzyły go jej słowa.
— Bardzo możliwe! bardzo możliwe! — mówił, kiwając głową, profesor. — I ja domyślałem się w tem jakiejś intrygi.
— Chryste Panie! on mnie przecież ostrzegał! — zawołał Rudecki, łamiąc ręce.
— Ależ to nieprawda — jęknęła jego żona.
— A pamiętasz? Znaleźliśmy ją w gorączce, prawie nieprzytomną, tego dnia, kiedy przymierzała ślubną suknię, po liście, jaki jej oddałem. Może to anonim? Pójdę, zobaczę: ja ten list poznam.
— Niepodobieństwo! Ona mówiła, że to był list ze Słodkowic.
Ale pan Rudecki już wyszedł z pokoju.
Waldemar w jego gabinecie przeglądał papiery. Znalazł własne listy w kopertach, starannie ułożone i kilka listów Stefci, pisanych do niego. Waldemar w zgnieconych papierach domyślał się anonimów, zaczął je odczytywać. Straszną miał twarz, skurczoną gniewem, bólem, żalem. Charaktery pisma nie były mu znajome, widocznie podrabiane — mimo to po stylu odgadywał hrabinę Ćwilecką i Barskich. Jeden anonim, bardzo złośliwy i najordynarniejszy, poznał doskonale po piśmie niezupełnie zmienionem: pochodził od Melanji.
— Podła istota! żmija! — mówił ochrypłym głosem.
Gdy wszedł pan Rudecki, Waldemar wskazał mu odczytane papiery.
— Patrz pan! — wołał z wybuchem żalu — te wszystkie łachmany ona otrzymywała, czytała, zatruwały ją! A ja ostrzegałem, bo złych ludzi nie brak, i te brudy doszły do jej rąk.
Pan Rudecki, blady, przebierał między papierami. Nagle Waldemar wziął do rąk nowy list w kopercie, zgnieciony. Prędko rozprostował go. Pan Rudecki zadrżał. Poznał ostatni.
— Ten oddałem jej we środę. Mówiła, że to ze Słodkowic, ale — zaraz po nim zachorowała. Czy i to anonim!
Waldemar obejrzał list. Charakteru nie znał. Zaczął czytać wzburzony. Nagle rzucił się, postąpił krok naprzód, przebiegał list pałającemi oczyma. Ręce mu dygotały, twarz mieniła się rozpaczą, wstrętem.
Krzyknął głucho, papier wypadł mu na podłogę. Waldemar załamał ręce nad głową.
— Ten ją zabił! — ten ją zabił! — Bezczelny!