Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czasem Stefcia grywała w swym lustrzanym buduarku na pianinie z lapis-lazuli ze srebrnemi okuciami i klawiszami z konchy perłowej. Cacko to otrzymała niegdyś, jako podarek ślubny, matka ordynata od pana Macieja. Grając, Stefcia snuła w swej myśli obrazy przyszłego szczęścia. Dziewczyna żyła ciągle w upojeniu. Każde słowo, każda pieszczota narzeczonego odbijała się w jej duszy rozkosznem echem.
Oboje lubili salę portretową, chociaż mroziła ich trochę i dziwny lęk wprowadzała do serca Stefci. Historji babki Gabrjeli nie poruszali więcej.
Często ogarniała ich dziecinna wesołość. Wówczas Stefcia lubiła ogród zimowy i palmiarnię, albo w zbrojowni Waldemar tłomaczył jej historję każdej broni. W myśliwskiej sali bawił Stefcię owinięty w zielony jedwab pyszny murzyn, który w swej kudłatej głowie skombinował już, kto jest Stefcia, i uśmiechał się do niej, czyniąc jej honory na swój sposób. Ordynata uważał on za jakiegoś półbożka czy fetysza, więc i dla Stefci składał dużą cześć swych uwielbień.
Stajnie również często odwiedzali. Raz Stefcia przejechała się po parku na Apollu, mając obok Waldemara. On czuwał nad każdym krokiem swego wierzchowca, gotów mu w łeb palnąć, gdyby groziło Stefci niebezpieczeństwo. Waldemar kochał narzeczoną bez pamięci i otaczał ją prawdziwym nimbem szczęścia.
Stefcia zajmowała się żywo ochronką, znając bliżej wiele dziatwy. W szkole podczas wykładów i miejscowy nauczyciel wtajemniczył w program nauk. Bawiła ją gimnastyka dzieci w wyłącznie urządzonej na ten cel sali. Zwiedzała szpital w sąsiednim folwarku Romnach i przytułek dla starców, zwany przez Waldemara pałacem inwalidów. Przyglądała się ćwiczeniom straży ogniowej, towarzyszyła narzeczonemu przy miesięcznym rozdawaniu książek dla służby z czytelni ludowej obok szkoły. Waldemar obznajmił ją z systemem prowadzenia kasy oszczędnościowej dla służby i robotników, którą zawiadywał osobiście. Stefcia zwiedziła obszerny budynek łaźni wzorowo urządzonej i salę zabaw w stylu zakopiańskim, gdzie służba i robotnicy zbierali się na tańce, a nawet grywali teatra amatorskie. Wszystkie te instytucje, prócz ochronki, były już zasługą Waldemara. Przed dziesięciu laty, objąwszy ordynację w osobiste władanie, uczył się jeszcze w uniwersytecie, ale mimo to, odrazu rozpoczął energiczną działalność. Rzucał myśli, które musiano wykonywać natychmiast. I potem, na ławie szkoły rolniczej, i nawet hulając po świecie, nie zapominał o Głębowiczach. Z zapałem szerzył swe ideje. Wpadał do majątku niespodziewanie, inicjował coś nowego, sprawdzał czynności wykonawców, błysnął w okolicy i znowu wyfruwał w świat szeroki. Dobra ordynackie stały się wzorem okolicy. Nazywali ordynata utracjuszem tylko ci, którzy sądzili z pozorów, patrząc na jego rozrzutność, a nie widząc wewnętrznej gospodarki.
— Dzielny człowiek, dobry patrjota i rozumny arystokrata myślał pan Rudecki.
Taką opinję Waldemar posiadał powszechnie.
Stefcia bywała z księżną w kościele głębowickim, bo księżna chciała zbadać pobożność dziewczyny. Gdy pierwszy raz narzeczeni znaleźli się razem w kościele, proboszcz odśpiewał na ich intencję