Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i do czego dąży, lecz nie zawsze miał pewność, czy racjonalnie chce i czy dobrą obiera drogę.
Filozofował, analizował, każdą rzecz przefiltrowywał przez swe zdolności umysłowe, lecz gdy w końcu powiedział sobie — „eureka!“ zdanie jego wychodziło skrystalizowane, z cechą wyłączną. Ale nie zawsze potrafił być drobiazgowym krytykiem samego siebie: zdarzały się wypadki, że żądania swe rzucał ze śmiałością i bezwzględną energją. Gwałtowność rodowa w połączeniu z jakąś dozą feudalizmu brała wówczas górę nad filozofem. Potrafił wybuchać dziko, jak wszyscy Michorowscy. Tylko przodkowie jego nie znali samoosobowej krytyki, nie analizowali swych czynów. On, jeśli dał się unieść chwili zbyt popędliwie, za to potem przeprowadzał ją przez wszystkie tory swych filozoficznych, etycznych i estetycznych poglądów i nie zawsze czuł się zadowolony; wówczas wpadał w groźne rozdrażnienie, ale młoda, żywa natura i energja nie pozwalały mu długo nurtować się w sobie.
Rozdrażnienie mijało, pozostawiając odrobinę niesmaku, a samoosobowy krytycyzm jego wzmagał się. Człowiek ten był pewnym siebie i swych czynów, ale niezarozumiały, bo nie każdą myśl wypuszczał w świat, nie każdą uważał za doskonałą.
Po przyjęciu w Głębowiczach, Waldemar odprowadził swych gości do Słodkowic i tam przenocował. Rano zerwało się w nim tysiące zapytań i wątpliwości, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi, pożegnał się i wyjechał. Szalała w nim burza. Zły, wściekły na siebie, nie mógł sobie darować postępowania ze Stefcią. Scena w sali portretowej i słowa jego na breku dręczyły go, jak gorzki wyrzut. Obawiał się trochę spotkania ze Stefcią, myślał, że ona po tem co od niego słyszała, przywita go albo nadąsana, albo z triumfalnym uśmieszkiem, tak częstym u panien w podobnych warunkach. Nie chciał jej gniewu, lecz stokroć więcej obawiał się tego uśmieszku może przeczuwając, że stałby się on zaporą rzucającą na Stefcię wielki cień. A tego instynktownie dopuścić nie chciał. Na breku po jego znaczącem słowie, ona siedziała cicha, przytłoczona, mówiła mało i z przymusem, nie do niego zresztą, bo i on zamilkł.
Na szczęście panna Rita, zamiast spać, rozgadała się na dobre i, podtrzymując rozmowę, zamaskowała niezwykłe usposobienie jego i Stefci.
Waldemar, po niespanej nocy, doszedł do przekonania, które sformułował w ten sposób:
— Wczoraj rozważała, dziś zrozumiała i okaże mi to.
Na tę myśl zaciskał zęby z jakąś złością.
— Niechże nie próbuje, bo chybi.
I czuł, że samem posądzeniem krzywdzi Stefcię, jednak napadał na nią z zajadłością.
Był rozdrażniony, przywitał ją chłodno, bez cienia życzliwości, a choć czuł jej ździwiony wzrok na sobie, pozostał sztywnym aż do wyjazdu. Wyjazd przyspieszył umyślnie: chciał uciec od jej widoku, bo czuł, że się na niej zawiódł, że mylnie ją sądził, i że jest względem niej winnym.
Taktowna dziewczyna nie okazała mu nic z tego, co przypuszczał, nie dojrzał w niej triumfu, ani gniewu, jedynie trochę zdziwienia z powodu jego chłodu. To go wzruszyło najniepotrzebniej, jak sam myślał, i przechyliło szalę na korzyść Stefci.