Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No! cicho, dzieciaki! — wołał roześmiany Waldemar — nie hałasować, przywitać się z paniami! Cóż to u was słychać, co?
Zaczęło się powitanie z gośćmi i różne opowieści o wydarzeniach niezwykłych.
— Osiołek lozblikał się Antosiowi i wywiódł wózek! — wołała, śmiejąc się jakaś dziewczynka.
— Maryny rozdarła sukienkę Zosi i pani ochroniarka kazała jej klęczeć.
— Micio Zielak nos sobie zbil...
— Jak one pana kochają, to jednak coś bajecznego! — mówił Weyher.
— Czy to dzieci służbowe? — spytała Ćwilecka.
— Tak pani, dzieci służby dworskiej, trochę biedaków ze wsi i bardzo dużo zupełnych sierót, nawet podrzutków. Uczą się tu i bawią do czasu pójścia do szkoły.
Waldemar zwrócił się do dzieci:
— Gdzie jest pani ochroniarka?
— W ochronce. Uczy starsze dzieci.
— A Stefcia Gołąbkówna? Nie widzę jej.
— Ot biegnie Stefcia! — zawołało kilka głosów.
Jakaś mała figurka toczyła się jak kula. Dziewczynka różowa, z warkoczykiem złotych włosów dopadła do ordynata i, chwytając go za nogi, zaczęła się piąć na ręce, wołając przeraźliwie:
— Pan dobli! Na lęce, na lęce!
Wszyscy zaczęli się śmiać prócz hrabiny Ćwileckiej i pani Idalji, które wzruszyły ramionami.
Waldemar podniósł dziecko do góry, pohuśtał i pocałował w czoło, poczem oddał Stefci.
— To pani imienniczka, a moja faworytka. Liczy zaledwo trzy wiosny życia. W ochronce jest od paru miesięcy. Kochamy się bardzo. No! idź do pani — rzekł do dziewczynki.
Dziecko, trzymając się za szyję ordynata, spojrzało zachmurzone, ale zaraz wyciągnęło rączki.
— Ładna pani, pani dobla!
— Chrzci panią mojem imieniem — rzekł cicho Waldemar.
Stefcia pochwyciła dziewczynkę i ucałowała.
Nadeszły dozorczynie z powitaniem.
Waldemar pokazał gościom wewnętrzny gmach ochrony i przedstawił ochroniarkę, starszą już, inteligentną kobietę, której, za przykładem księżnej, wszyscy podali ręce.
Zwiedzono jeszcze szkołę i kaplicę obok, poczem całe towarzystwo powróciło do parku.
Waldemar zaprojektował przejażdżkę łodzią. Zgodzono się chętnie. Dzień był piękny i do obiadu pozostało jeszcze parę godzin. Poszli w stronę przystani.
Park oświetlony popołudniowem słońcem, wyglądał jak morze zieloności, jasnych drgających plam, pełen cieni, bujnych traw, żółtych żwirowych uliczek, wijących się kręto i szerszych dróg powozowych. Pełno życia, śmiechu w naturze i pomiędzy ludźmi. Wszyscy szli razem i stanęli na marmurowych płytach przystani. Baron Weyher oglądał schody z ciekawością i kręcił głową.