Strona:PL May - Matuzalem.djvu/494

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie troszcz się pan! Słyszysz, jak hałasuje nasz mijnheer? O, na pewno żaden zwierz nie odważy się zbliżyć na odległość tysiąca kroków.
Miał słuszność. Grubas tak chrapał, że miało się wrażenie, iż dom się chwieje. Cokolwiek robił, robił rzetelnie.
Nazajutrz wyruszono bardzo wcześnie. Mijnheera znów przywiązano do siodła. Zjeżdżano wdół ku dolinie.
Matuzalem jechał obok muzułmanina. Rozmawiali ze sobą o rozmaitych sprawach. Na pytanie Matuzalema, czy ma dzieci, hoei-hoei odpowiedział:
— Nie, nie jestem nawet żonaty. Mimo to mieszkam z rodziną, z daleką krewną i jej córkami, które pozwalają mi zapomnieć o braku własnych dzieci. Mąż tej kobiety musiał uciekać, ponieważ oskarżono go niewinnie o udział w rokoszu.
— Takie wypadki zdarzają się tu dosyć często.
— Niestety, tak, panie. Kogo się schwyta podczas rozruchów na ulicy, tego bez ceremonji skazuje się na śmierć. Nietylko jego, ale także jego najbliższych krewnych.
— Jakie to okrutne i niesprawiedliwe.
— Tak. Ten mój krewny był z pewnością niewinny. Uwięziono jego, i żonę, i córki, i synów.
— Czy kto z nich został zgładzony?
— Na szczęście, nikt. Skazaniec miał przyjaciela mandaryna, który wspomógł bliźnich w nieszczęściu. Ten to mandaryn wyzwolił najpierw ojca, a po

100