można go było pokazać obcym ludziom. Postanowiono więc wieźć go w palankinie aż za miasto.
Żegnana przez zadowolonego burmistrza, kompanja ruszyła w drogę. Podobnie jak wczoraj, tłumy gapiów odprowadziły ją aż do wrót. Droga biegła stromo pod górę. O kilkaset kroków od wrót miejskich spotkano kulisów, którzy, ubiegłszy wraz z mijnheerem oddział, zatrzymali się pośrodku drogi. Holender stał z otwartym parasolem, ze strzelbami, skrzyżowanemi na grzbiecie, i z torbą pełną rozmaitych ziół leczniczych.
— Już dawno gwiżdżę i wołami — krzyknął, ujrzawszy jeźdźców. — Maakt snelst! — Prędzej! Chcę dosiąść konia.
— Trochę cierpliwości! — odparł Godfryd. — Będzie dosyć czasu, aby siedzieć w siodle i być z niego wysadzonym.
Zatrzymano się przy grubasie. Niełatwo było umieścić go na koniu, zważywszy jego wagę i niezaradność.
Wreszcie siedział na koniu, ale w jaki sposób! Matuzalem poradził mu zamknąć parasol — bez skutku. Holender twierdził, że nikt nie pozna jego rangi, jeśli parasol będzie zamknięty. A zatem z deszczochronem w lewej, a cuglami w prawej ręce rozpoczął niefortunną jazdę, z początku nader powoli. Poradził sobie w ten sposób, że przywiązał cugle do guzika na siodle i trzymał się napiętego rzemienia prawą ręką. Pawjan na koniu nie wyglądałby komiczniej od mijnheera.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/471
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
77