Strona:PL May - Matuzalem.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bogu dzięki, oto i tong-tszi! Powinniśmy być ostrożni i udawać, że go nie znamy.
Tong-tszi oglądał dziwną grupę z dobrze odgrywanem zdziwieniem. Zapytał:
— Dlaczego zamknięto świątynię? Co się tu stało? Słyszałem, że przybyli jacyś obcy bogowie.
— Podawali się za bogów — objaśnił go młody mandaryn. — Z początku wierzyliśmy. Wasza dostojność przekona się łatwo, że to są zwykli oszuści.
Zdał mu sprawę z incydentu. Tong-tszi wysłuchał go, zmierzył jeńców surowem spojrzeniem i rzekł:
— A zatem ci ludzie podają się za świątobliwych lamów, a jednak rozmawiają językiem Fu-len! Czy mój kolega się nie myli?
— Nie. Obowiązki mego urzędu wymagają częstego stykania się z Fu-lenami, dzięki czemu znam wiele słów ich mowy. Nadomiar, ten oszust zasługuje podwójnie na karę, gdyż bezprawnie nosi strój mandaryna.
— A nie jest mandarynem?
— Nie.
Urzędnik podniósł z ziemi czapkę wraz z warkoczem, potrząsnął nim i rzekł:
— Czy te włosy są jego własne? Czy ma głowę strzyżoną, jak to przystoi każdemu Chińczykowi, a tem bardziej mandarynowi? Bynajmiej, nosi na sobie hańbę niestrzyżonych włosów, niczem barba-

138