Przejdź do zawartości

Strona:PL May - Matuzalem.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak. Słyszy pan przecież, że inaczej źle z nami będzie.
Rozparł się ponownie na postumencie i rozwinął wachlarz. Mijnheer poszedł za jego przykładem. Liang-ssi wyjął parasol z rąk mandaryna i zwrócił go Holendrowi, mówiąc:
— Nie poruszajcie się. Spoglądajcie nieruchomo przed siebie.
Chińczycy przyglądali się ruchom Liang-ssi bez sprzeciwu. Na twarzach malowało się bezgraniczne zdumienie. Stali tu śród nich mandaryni, zarówna wiekiem jak i urzędem poważniejsi od młodego urzędnika, który zdemaskował fałszywych bogów. Zdawali się go znać dobrze i cenić. On zaś nie stropił się interwencją przybysza. Ofuknął go:
— Jak śmiesz wyrywać mi z rąk parasol?
— Ponieważ nie jest twój.
— I — dodał mandaryn w bardziej ostrym tonie — jakże się ważysz tykać mnie?
— Odpłacam ci równą miarką.
— Jestem kuan-fu i moa-sse[1].
— Skąd wiesz, że i ja nim nie jestem?
— Jakże chcesz uchodzić za kuan-fu, skoro nie nosisz odpowiedniego ubioru?
— Kto składał ślub, musi zdjąć z siebie wszystkie odznaki, dopóki go nie wykona.

Liang-ssi podjął ryzykowną grę; ale musiał odegrać rolę do końca. Mandaryn przyglądał mu się z nieufnością.

  1. Dosłownie: doktór pióra.
120