Strona:PL May - Matuzalem.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go grajka uchodzi ten, który potrafi wyczyniać największy hałas.
Nie dziw, że „marsze“ orkiestry zagłuszyły tupot zbliżającego się orszaku. Już pochód ukazał się w świątyni, a obaj bożkowie, jakby nigdy nic, czuli się zupełnie bezpiecznie i błogo. Kapitan wciąż życzył sobie jakiegokolwiek przybysza, z którego mógłby zakpić. — —
Tong-tszi, po oprowadzeniu gości po głównej nawie, przez wewnętrzną furtkę wyprowadził ich na dziedziniec, okolony portykiem z mieszkaniami bonzów. Matuzalem zapytał mimochodem:
— A więc wnet przybędą bożkowie. Jakże się ma sprawa z przestępcami?
— Właściwie ku większej chwale bożków należałoby ich tu przyprowadzić. W tym wypadku nie uniknęliby zapewne samosądu tłumu.
— To pan ich ustrzegł przed okrutnym losem?
— Nie, nie mógłbym zresztą. Kapłani upierali się przy swojem żądaniu, a sing-kuan nie śmiał im odmówić. Lecz oto wszyscy trzej przestępcy znikli.
— Znikli? Uciekli zatem?
— Uciekli — skinął mandaryn, strojąc niedwuznaczne miny.
— Rozumiem — uśmiechnął się Matuzalem. — Poszli na wygnanie, o którem pan wczoraj im mówił?
— Tak. W nocy zdołali umknąć.
— Oczywiście, nie bez czyjejś pomocy?

111