Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
91
──────


— Więc myślisz, że każdy z was jest do niego podobny! Mylisz się, przysięgam.
— Lepiejbyś zrobiła — wyrzekł zniecierpliwiony — gdybyś nie mieszała się do rzeczy, których pojąć nie możesz. Cóż u dyabła, czy życie jest poematem, jakim wymarzyły go wasze szalone głowy?
— O! ja wiem, żeś ty taki, jak Ryszard. Ja téż nie uwielbiałam go nigdy, a dziś... dziś nienawidzę go z całego serca.
Stanisław nie słuchał jéj dłużéj — był zgnębiony. Zastanawiał się nad losem własnym, nad nowemi jego trudnościami. Od śmierci ojca głową rodziny był Ryszard, który wziął na siebie troski, zajęcia i wydatki chwili. Teraz on wycofywał się roztropnie ze zbyt uciążliwego położenia, które spadało całym ciężarem na Stanisława.
Nad smutnym domem Sawińskich roztoczyła się dnia tego grubsza jeszcze żałoba. Wieczór zapadał wczesny, ponury, a członkowie osieroconéj rodziny zgubieni w wielkim apartamencie, którego zapomniano ogrzać i oświecić, zamknięci każdy z osobna w swojéj własnéj boleści, spędzali straszne godziny, które na zawsze zostawiają ślad w życiu.
Jadwinia siedziała w pokoju siostry, owinięta grubym szalem, skurczona w rogu kanapy, nadsłuchując oddechu stłumionego Marceli, w którym zdawała się słyszéć niewyraźne westchnienia. Czasem podchodziła do niéj na palcach, wówczas zdaleka