Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
263
──────


na téj saméj ulicy. Sieleszowa, jako bliska sąsiadka, szła z panną Justyną; introligatorki mieszkające razem, nie potrzebowały towarzystwa.
„Ci mężczyźni są jednak tak śmieli”, iż wszystkie wychodziły ze drżeniem i gotowały się walecznie odpierać spodziewane napaści.
Gdy się drzwi za wychodzącemi zamknęły, gdy zasunięto rygle, założono łańcuchy i spuszczono na okna grube zasłony, Lucyna zajęła się sprzątaniem, przyczém obie z siostrą rozmawiały o dzisiejszém przyjęciu.
— Nawet pannie Aurelii bardzo smakowała nasza kawa — mówiła uradowana Lucyna — pytała się jak ją przyrządzam i gdzie kupuję tak wyborną śmietankę.
— A ty? — spytała z pewnym niepokojem Prakseda.
— Za kogóż mnie masz, bym wydawała moje sekreta? — odparła młodsza siostra z przebiegłym uśmiechem, który nadał dziwny wyraz jéj zatartym rysom — a jeszcze też pannie Aurelii! Ma przecież teraz kamienicę.
— Panna Aurelia zmieniła się od czasu, jak spadło na nią to dziedzictwo po wuju — mówiła po namyśle Prakseda. — Nie podoba mi się ona teraz i nie ręczyłabym, czy za mąż nie wyjdzie.
— Za mąż! — zawołała Lucyna — za ! za mąż!
Powtórzyła ten wyraz trzy razy z dziwną zmianą