Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
264
──────


intonacyi: zrazu było w nim znać zgrozę, potém głos jéj zmiękł, a w jego brzmieniu można było rozpoznać coś nakształt żalu, zazdrości... Stała właśnie przy stole, zbierając filiżanki i na chwilę ramiona jéj opadły bezsilnie; wpatrywała się w czerwonawe desenie serwety, jakby zarysowały się na niéj jakieś obrazy niewidzialne dla innych.
— Jest tak głupią — ciągnęła daléj stara panna — nie widzi, że starający się myślą tylko o jéj kamienicy...
Siostra spojrzała na nią mętnemi oczyma, w których teraz zapaliły się jakieś blaski, niby iskry w źle wygasłym popiele.
— Czy jesteś tego pewna? — zapytała.
— A ty o tém wątpisz — zgromiła ją surowo starsza — ty, po tém, czegoś doświadczyła?!..
Lucyna spuściła drgające powieki, jakby siostra dotknęła dawnéj, niezgojonéj rany; stała przez chwilę bez ruchu, z zamyśleniem bolesném na twarzy, na którą nagle wystąpiły dwie krwiste plamy rumieńca; wreszcie głębokie westchnienie wydobyło się z jéj piersi i stała się znowu automatem ludzkim, spełniający m bezmyślnie codzienne zadanie.
Prakseda przechadzała się po pokoju wzburzona.
— Och! te kobiety! — zawołała. — Czy myślisz, że nie przenikam was do głębi? wy wszystkie pragniecie tylko być łudzone; wasza cnota idzie z musu;