Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
183
──────


od kogo, a ona nie zdziwiła się wcale, znajdując je tutaj.
Stanisławowi przyszedł na myśl pan Melchior, ale ten zwykle poprzestawał na bukietach. Może przysłał je prezes. Człowiek, który obdarzył Marcelę kilkunastu tysiącami rubli, mógł pomyśléć o napełnieniu jéj pokoju kwiatami.
— Czy nie był tu nikt więcéj? — zapytał oględnie.
— Owszem, był prezes.
— Czemuż tego nie powiesz odrazu! — zawołał zelektryzowany. — Cóż mówił?
Rozmowę tę trudno było streścić; zdawała się pełną znaczenia, zostawiła jéj niestarte wrażenie, a jednak, gdy chciała powtórzyć ją bratu, przekonała się, że nie przekroczyła granic ogólników. Teraz dopiero zastanowiła się nad tém i doznała uczucia smutku, jak gdyby cudny kwiat rozsypał się jéj w ręku.
— Prosta wizyta kondolencyjna — wyrzekła.
— Kondelencyjna? — powtórzył ironicznie — właśnie téż prezes zadawałby sobie ten trud!
— Wszakże to uczynił — odparła urażona — a nawet obiecał być jeszcze.
Wpatrzył się w nią podejrzliwie. Czyż nie pojmowała, co to znaczyć mogło? Ale nie wyczytał w jéj oczach nic, coby domysły jego potwierdziło. Prze-