Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
182
──────


— Zaprzedać się dla pieniędzy! — wyjąkała.
Popatrzył na nią z rodzajem pogardliwéj litości.
— Doprawdy — wyrzekł — powinnabyś raz pochwycić sposobność zostania bogatą, ażeby potém pogardzać pieniędzmi do woli, gdy będziesz pewną, że ci ich nigdy nie zbraknie.
Były to twarde słowa, tém twardsze, że prawdziwe, Marcela znieść ich nie mogła i zalała się łzami.
— Jesteś niemiłosiernym dla mnie! — szepnęła.
Wzruszył ramionami.
— Muszę przecież myśléć o przyszłości.
— Kto wie... znajdą się może inne sumy ojcu należne, o których nie wiemy.
— I ty na to rachujesz? — wybuchnął znowu.
Chciał więcéj mówić, ale się powstrzymał. Nie wszystkiemi myślami mógł się z nią podzielić.
I znów chodził po pokoju, chmurny, gniewny, niespokojny. Teraz dopiero uderzyła go denerwująca woń hyacentów, któremi napełnione były żardinierki.
— Zkąd te kwiaty? — zapytał nagle.
Marcela nie wiedziała. Kwiaty zdawały jéj się koniecznością; nie kupowała ich przecież, nie zamawiała. Ogrodnik je przyniósł, nie mówiąc